Jak zostałem Legendą Ultrajanosika? część 1

Zapraszam na relację z Ultrajanosika Legendy.

Ultrajanosik Legenda – ten bieg miał być ostatnim biegiem w sezonie, a okazał się być pierwszym. Wszystkie imprezy biegowe, na które byłem zapisany – koncertowo były odwoływane, jedna po drugiej. W takim to nastroju cierpliwie trenowałem pod tę jedną konkretną imprezę, choć i ta okazała się być zagrożona, kiedy to na tydzień przed powiat nowotarski został okrzyknięty powiatem czerwonym. Setka w Krynicy w ramach festiwalu biegowego miała być planem B w razie odwołania Ultrajanosika. Jednak to Krynica zdecydowała się na przełożenie o miesiąc swojej imprezy, bo nowosądecki również został okrzyknięty czerwonym powiatem. Potwierdzenie, że biegniemy otrzymaliśmy bodajże w poniedziałek na 5 dni przed biegiem i tutaj duże brawa dla organizatora i wójta gminy Łapsze Niżne, który stanął na głowie, by tylko Janosik się odbył. Trasa została skrócona o 3km, a meta została przeniesiona na dziką polanę na górze Tabor. Strefa zawodników, stała się strefą tylko dla zawodników, a w dekoracji zwycięzców mogli uczestniczyć tylko dekorowani – dzięki czemu impreza odbyła się w pełnym reżimie sanitarnym.

Meta zawodów na górze Tabor  z pięknym widokiem na Tatry. Będzie walka!

Do biegu przystępuję pełen obaw – po pierwsze 100km biegłem tylko raz w 2016 roku, a później nie przekraczałem już dystansu 70km, więc tak naprawdę trochę nie wiedziałem, czego się mogę spodziewać na tak długim dystansie. Po drugie ten rok jest naprawdę skąpy jeżeli chodzi o góry, w których w tym roku byłem zaledwie 3 razy. Pierwszy raz przy okazji wyjazdu na narty jeszcze w styczniu, potem jednodniowy wypad w maju w Góry Świętokrzyskie i na koniec 4 dni w Norwegii w lipcu – gdzie po przebiegnięciu 27km i zrobieniu 1500m przewyższenia umierałem przez kolejne 3 dni. Dodatkowo biegowym okazem zdrowia nigdy nie byłem, więc tak naprawdę liczyłem się z tym, że mogę zejść z trasy z powodu kontuzji, czy przeciążenia. Prognoza pogody na bieg też nie nastrajała optymizmem nawet 28 stopni i pełne słońce, a dodatkowo szansa na burze pod koniec dnia

Profil trasy nie zwiastował niezłą zabawę

START BIEGU

Z drugiej strony wiedziałem jednak, że jestem w życiowej formie biegowej i jak tylko wszystko pójdzie po mojej myśli to jest szansa powalczyć o wysokie miejsce. Janosika wybrałem nieprzypadkowo – start biegu jest w Strbskiem Plesie na wysokości około 1350m, a meta na górze Tabor na wysokości około 600m co daje mi 750m przewagi na zbiegach, na których czuje się jak ryba w wodzie, czy jak nasz prezydent z długopisem w ręku. Trudne elementy wspinaczkowe w części Tatrzańskiej to też  jest na pewno moja mocna strona.

Start biegu został zaplanowany na godzinę 7 rano – stosunkowo późno jak na tak długie ultra, ale dzięki temu udało się złapać choć parę godzin niespokojnego snu. Autobus z Niedzicy wyruszył o godzinie 4:45, przysiadł się do mnie niejaki zaspany Grzesiek, który w autobusie zorientował się, że nie ma ze sobą GPS’a, który jest obowiązkowy dla wszystkich uczestników legendy. Do Strbskiego Plesa docieramy około 6:25 – do startu pozostaje 35 minut, z których praktycznie 30minut spędzam w kolejce do tojtojka… w kolejce wykonuję cały mój protokół ćwiczeń gimnastyczno-rozciągających, jednak czasu na jakiekolwiek rozbieganie niestety zabrakło – trudno tak zwana dwójka, jest w tym momencie dla mnie priorytetem numer jeden, a rozgrzeję się już w trakcie biegu.

Bieg rusza punktualnie o godzinie 7 – pierwszy km ma charakter spokojnego rozprowadzenia stawki przez organizatora, biegiem wokół Strbskiego Plesa. Następnie jesteśmy wpuszczeni na szlak, gdzie kończą się pogaduchy i zaczyna się prawdziwa zabawa. Ruszam spokojnie raz, że jestem niedogrzany, dwa, że z dużym szacunkiem podchodzę do trasy. Na początek mamy podbieg pod Sedlo pod Ostervou (1966m) skąd jest 300m zbiegu do Śląskiego domu, gdzie znajduje się pierwszy punkt odżywczy. Dodam w tym miejscu, że pierwszy raz jestem w tej części słowackich Tatr i tak naprawdę, te nazwy nic mi nie mówią, jak i nie jestem ich w stanie zapamiętać, mimo iż milion razy patrzyłem na profil trasy – z jednej strony fajnie bo wszystko jest dla mnie nowe i chłonę Tatry całym sobą, z drugiej strony na każdym rozwidleniu zastanawiam, się czy aby dobry kierunek obrałem. 

Na Sedlo pod Ostervou mozolnie się wdrapuję, trzymając się sztywno swoich założeń taktycznych. Założenie, było takie po pierwsze ma być spokojnie,  po drugie nie przekraczać na podbiegach tempa wzniosu 700m na godzine. W efekcie Sedlo robię na hamulcu, a z moich skrupulatnych obliczeń wynika, że jestem na około 23 miejscu. Parę km zbiegu wynagrodziło moją powściągliwość – noga jest lekka i luźna i z łatwością wyprzedzam nawet 10-12 zawodników, a jedyne czego mi w tym momencie brakuje to drugiego pasa do wyprzedzania – do prawdy nie wiem, kto takie wąskie ścieżki w Tatrach projektował. Rozkoszuję się Tatrami i dobrą 10 pozycją i w świetnej formie wpadam do punktu w Śląskim Domu.

Podbieg pod Sedlo pod Ostervou 7-8km biegu i około 17 pozycja.

Najtrudniejszy fragment trasy rohatka

Ze Śląskiego domu trasa wiedzie na owianą legendą Rohatkę (2290m) , autorkę filmów mrożących krew w żyłach, gdzie główne role grają drabinki, łańcuchy i klamry. W tym miejscu chciałbym przytoczyć historię z edycji 2019, kiedy to jeden z turystów, chciał na Rohatce przepuścić biegacza z Legendy – zrobił krok w tył, po czym runął w przepaść – na szczęście historia ma swoje szczęśliwe zakończenie, bo poszkodowany w tym roku wziął lub ma wziąć ślub. (zasłyszane przed startem). 

Ku mojemu zaskoczeniu nawet pod górę zaczynam zyskiwać pozycję, a dodatkowo mocny wiatr lub nawet słaby halny pcha mnie do górę – w to mi graj! Moje tempo zaczyna oscylować nawet w granicach 800-1000m wzniosu na godzinę, czuję się świetnie, zmuszony jestem  schować jedynie czapkę, póki wiatr mi jeszcze nie porwał i założyć opaskę na głowę. Zaczynają się pierwsze trudności techniczne, a wraz z nimi łańcuchy – skała jest jednak sucha i idzie mi to niezwykle łatwo. Spotykam jedyną tego dnia kozice i osiągam Rohatkę, myślę sobie naprawdę tyle krzyku, o tych parę łańcuchów i drabinek? Z uśmiechem na ustach rozpoczynam zbieg do Hrebienioka, po czym po zaledwie 2-3 minutach zbiegu rysuje się przede mną pionowa 200m ściana. Okazało, się, że to co nazwałem Rohatką, to był tzw. Polski Grzebień, po którym następuje kawałek zbiegu i dopiero jest Rohatka – znajomość trasy level hard 🙂  Nie zbiło mnie to jednak mocno z tropu – uwielbiam łańcuchy i nawet się ucieszyłem, że to jeszcze nie koniec tej przedniej zabawy. Sprawnie osiągam przełęcz i rozpoczynam zbieg do Hrebienioka, który ma ponad 1000m w pionie. Początek zbiegu dość trudny – bardzo stromo, dodatkowo kamienie mocno sypią się spod nóg i trzeba szukać oznaczeń szlaku, które gubią się, gdy człowiek nabiera prędkości. Zbieg w dalszej części jest bardzo przyjemny,  noga bardzo ładnie podaje i  udaje mi się tutaj wyprzedzić kolejne 2-3 osoby – utrzymując na zbiegach tempo w granicach 6-7min/km. Na samym zbiegu zaliczam jedyną tego dnia wywrotkę, która na szczęście kończy się tylko na brudnym łokciu i stracie kilkunastu sekund. Ku mojemu zdziwieniu na punkt w Hrebenioku wpadam na 4 pozycji, mijając się po drodze z Czeszką z pozycji numer 3, do której tracę minutę.

Najlepsza nagroda po biegu – piękne zdjęcie z Rohatki od Jan Haręza

Przeklęty zbieg do zdziaru

Zaraz za Hrebeniokiem urywam się 2 zawodnikom, którzy mnie dogonili podczas, gdy jadłem zupę na punkcie. Od tego momentu zaczyna się mój całkowicie samotny bieg. Słońce zaczęło też bardzo mocno operować, wyciągam moją czapkę arabkę i przy każdej możliwej okazji korzystam z zaproszenia do zmoczenia głowy, które otrzymuje od licznych tatrzańskich strumieni. Zaczynam czuć pierwsze trudy biegu i pod górę nie ma już takiej lekkości – dobra pozycja motywuje mnie do dalszej walki, a piękne widoki na Tatrzańską Łomnicę smakują wyjątkowo dobrze. Koniec końców zdobywam  Sedlo pod Svist’ovkou, skąd czeka mnie zbieg do Chaty pri Zelenom Plese (1550m) – widoki są niesamowite, zatrzymuję się nawet na chwilę by strzelić selfika –  Tatrzańskie molochy – Jagnięcy Szczyt, Baranie Rogi i Tatrzańska Łomnica pięknie figurują nad Zelenom Plesem, w którym melduję się już 4 minuty za mocną Czeszką, ale za to, aż 12 minut przed zawodnikami numer 5 i 6. Oczywiście tego w trakcie trwania biegu nie wiem.

Tutaj powoli rozpoczynała się wspinaczka pod Siroke Sedlo i słońce coraz mocniej dawało się we znaki, fot. M. Złotowski

Z Zelenego Plesa trzeba się wturlać na Siroke Sedlo (1826) i  zbiec do Żdziaru (895m) i na tym się kończy część Tatrzańska. Na Siroke Sedlo trasa przyjemna nie za trudna, ale za to bardzo słoneczna – po drodze zapomniałem jednak, że teraz moim celem jest Siroke Sedlo, więc tylko pytam na rozwidleniach napotkanych turystów, w którą stronę pobiegła reszta zawodników, mając nadzieję, że nie natrafię na żadnego turystę trolla.  Osiągam Sedlo, chowam kije i mówię sobie w myślach – „Let the show begin”, w końcu zaczyna się 1000m zbiegu. Zbieg jednak jest bardzo stromy i nieprzyjemny – na zaledwie trzech kilometrach tracę 800m wysokości, a moje tempo oscyluje w granicach 10min/km. Co gorsza zaczyna boleć mnie lewo kolano, ból się zaczyna nasilać – w trakcie zbiegu zatrzymuję się parokrotnie, próbując rozciągnąć mięsień czworogłowy – zaczynam poważnie rozważać zejście z trasy w Zdziarze – mając na uwadze stan kolana i dystans, który jest jeszcze do pokonania. Na szczęście potrafię rozpoznać już prawie każdą kontuzję biegową i wiem, ze w tym przypadku na 90% chodzi o nadmierne tarcie rzepki, czy tzw. Chondromalację. Jest to stosunkowo dość niegroźny uraz, po którym będzie mnie bolało kolano przez parę dni po biegu o ile zbytnio nie przesadzę.  Na końcówce przed Zdziarem trochę się wypłaszczyło, ból praktycznie odpuścił i w takich okolicznościach – lekko zaorany, poobijany, ale za to wielce uśmiechnięty kończę swoją Tatrzańską przygodę w Zdziarze na 4 miejscu OPEN, ze stratą 6 minut do Czeszki, która jest na 3 pozycji i stratą 18 minut do liderującego Słowaka. 

A na relację z drugiej części biegu – zapraszam Was do drugiej części relacji z biegu – KLIK  …prawdziwe ultra zaczyna się po 40 🙂

Na koniec mam do Was goracą prośbę  – jest to mój pierwszy post na blogu, jeżeli Ci się spodobał daj znać osobom, którym ten post może sie spodobać- niech wieść o blogu się niesie! Polub moje zdjęcie na facebooku, intagramie, a każde udostępnienie posta, czy informacja o blogu w relacji na IG, będzie wspaniała! 🙂

13 thoughts on “Jak zostałem Legendą Ultrajanosika? część 1”

  1. Na bieganiu zbytnio się nie znam. Najdłuższy zrobiony przeze mnie (już wiele lat temu) dystans, to 7,5 km 😛 Ale czyta się na tyle dobrze, że z przyjemnością łyknę kolejną część relacji 😉

  2. Kuba! Nic nie wiem o biegach, zwłaszcza o biegach górskich . Sądząc po Twoim opisie to jakiś rodzaj “fisia”skoro daje Ci tyle frajdy.
    Podziwiamy szczerze i gratulujemy!!!
    Majka i Michał Strzeleccy

  3. Opisujesz tak uroczo, że bardzo brakuje mi II części, na którą będę czekała z niecierpliwością. Gratuluję hartu ducha, pokonywanych trudności, dla mnie niewobrażalnie wyczerpujących. Podziwiam Twoje umiejętności biegowe, piśmiennicze i zaciekawienia czytelnika. Niesamowita przygoda niezwykłego człowieka!

  4. Pingback: Jak zostałem Legendą Ultrajanosika? część 2 – downhillrunner.pl

  5. Pingback: Jak zostałem Legendą Ultrajanosika? część 2 - downhillrunner.pl

  6. Pingback: Ultrajanosik Legenda rozłożony na czynniki pierwsze - garść ciekawostek dla statystyków - downhillrunner.pl

  7. Pingback: Nowy FKT na GSB Rafała Kota - downhillrunner.pl

  8. Pingback: Biegowe podsumowanie 2020 roku - downhillrunner.pl

Leave a Comment

Your email address will not be published.