Łemkowyna – piękno ultra!

23 października 2021 rok. Ten dzień rozpoczął się niezwykle wcześnie. Budzik wyrwał mnie z półsnu dokładnie o godzinie 0:15. Zdarzało mi się już spać w różnych dziwnych miejscach natomiast nigdy jeszcze nie spałem w pijalni wody. (choć czasem w różnych pijalniach zdarzyło się zasnąć..)  Pijalnia wody w Krynicy Zdrój,  bo o niej mowa, tej nocy zgromadziła setki pozytywnie zakręconych ludzi. Ludzi, którzy zamiast się porządnie wyspać, postanowili podjąc wyzwanie i ruszyć nocą na Główny Szlak Beskidzki. 150km z Krynicy Zdroju do Komańczy. Późną jesienią, gdy dzień już krótki, a pogoda bywa kapryśna. Ciężko to zrozumieć – czasem nawet mnie samemu!

Piękno Beskidu Niskiego fot. Karolina Krawczyk

Skąd ten pomysł się we mnie zrodził?

Zacznijmy od początku – jak to się stało, że i ja się tutaj znalazłem? Ten bieg za mną chodził już od paru ładnych lat. Słyszałem o tej imprezie tyle dobrego, zarówno o organizacji, jak i o Beskidzie Niskim, który jesienią jest najpiękniejszy, jak i o krainie Łemków i historii, którą można poznać podczas biegu. Mówię sprawdzam i łemko w wersji 150km trafiło na moją biegową listę marzeń.

Właściwie to było moje 3 podejście do Łemkowyny, tylko że poprzednie dwa zakończyły się jeszcze w przedbiegach Warszawie. Najpierw 2018 rok wpadłem na genialny pomysł, żeby pobiec 150-tkę. Pomysł o tyle genialny, że biegałem wtedy jakieś 1500km rocznie i jestem więcej niż pewny, żebym tego nie ukończył lub ukończył z urwaną nogą. Nie dane było mi tego jednak sprawdzić, gdyż na 2 tygodnie przed biegiem potrącił mnie motor, podczas gdy ja jechałem na rolkach. Z wypadku wyszedłem bez większego szwanku, ale zdjęcie szwów z głowy miałem zaplanowane dopiero po Łemko. Głos rozsądku zadecydował (choć były tutaj też głosy rodziny) i podjąłem decyzję o rezygnacji z biegu.  Drugie podejście do Łemko chciałem mieć tej zimy do Łemko Winter Trail 30km. Ta edycja nie doszła jednak do skutku przez pandemiczne obostrzenia.   

Z zapisami na jesienną sto pięćdziesiątkę długo zwlekałem. Z jednej strony przez wakacje miałem trochę kłopotów z łydką, a moja forma nie była wcale najwyższa. Z drugiej strony ja po prostu się tego biegu bałem. Koniec końców łydka odpuściła, forma wróciła, a żądza przygody i ciekawość wygrały ze strachem. Tym oto sposobem z początkiem września postanowiłem podjąć próbę numer 3. Klamka zapadła.

Czym jest ta Łemkowyna?

Łemkowyna to fantastyczny bieg, fantastyczni ludzie i niepowtarzalna atmosfera. Łemkowyna to magia biegania po nocą, a w większości przypadków przez 2 noce. To niesamowita przygoda w krainie Łemków. To jesień w najpiękniejszej krasie – drzewa bukowe we wszystkich kolorach. To też zabytkowe miejsce – cerkwie i jedyne w swoim rodzaju cmentarze. To niesamowicie dzikie tereny. To czyste biegowe szaleństwo, to strumienie do pokonania nocą, czy też walka z błotem. Wspaniali, zawsze uśmiechnięci i pomocni wolontariusze.

Trasa Łemkowyny
Profil biegu - Łemkowyna 150km

To jest bieg na dystansie 150km częścią Głównego Szlaku Beskidzkiego  z Krynicy Zdroju do Komańczy. Przez to, że jest to bieg z punku A do B,  logistyka tego biegu staje się niezwykle trudna – choć to czyni ten bieg też unikatowym. Samo pokonanie tej trasy autem z Krynicy do Komańczy to ponad 2,5h. W samej Komańczy baza noclegowa jest niezwykle szczupła. Rodzą się od razu pytania, gdzie spać, kiedy i czy w ogóle? Możliwości jest pewnie nieskończenie wiele, ja Wam opiszę mój wariant. Wariant solo last minute. W chwili, w której gdy szukam noclegu w Komańczy – najbliższy nocleg pokazuje mi w Lesku (20km od Komańczy), a wolnego tapczanu nie ma nawet nigdzie po obdzwonieniu wszystkich pozycji ze strony nocowanie.pl. 

Samą wątpliwość budzi jednak noc z soboty na niedzielę. Choć zakładam dotarcie na metę około 21. (bieg startuje o 1 w nocy), to wiem, że takie biegi ultra czasem mogą się przeciągnąć i to nawet o kilka godzin. Telefon do organizatora – i szybka informacja – słuchaj jak coś to mamy dla Ciebie nocleg w szkole w Komańczy, a jak będzie potrzeba to Cię tam nawet zawieziemy. W szkole ostatni raz spałem na lekcji historii jakieś 17 lat temu, więc mówię, że extra chętnie przypomnę sobie stare dobre czasy, i że lepiej nie dało się tego ogarnąć.

Przedstartowy chilling

Od paru lat mam już taką zasadę, że na bieg przyjeżdżam minimum dzień wcześniej. Czyli standardowo wygląda to tak czwartek –  zamulanie w aucie, wieczorem jeszcze krótki rozruch, w piątek odpoczynek i sobota ogień. Tym razem w czwartek udało się jeszcze odebrać pakiet startowy w Krośnie, w którym mam też zaplanowany nocleg.  Na rozruchu noga tak ładnie podawała, że Garmin wywindował mój poziom VO2max na niewidziane wcześniej poziomy. Dobry prognostyk.

Obowiązkowy makaron + telefoniczna narada przed biegiem fot. Karolina Krawczyk

Piątek był zasadniczo dniem przeznaczonym na odpoczynek i nic nierobienie. Przedłużyłem dobę hotelową i tak się zagalopowałem w tym nic nierobieniu, że ledwo zdążyłem do Komańczy, gdzie zostawiam auto i skąd Łemko autobus zabiera mnie na start w Krynicy Zdroju. Autobus był pełen. Widać, że wszyscy raczej skoncentrowani na biegu. Każdy stara  się jeszcze wyciszyć przed startem, ewentualnie na chwilę usnąć. Próbuję i ja, ale wychodzi mi to ewidentnie słabo. Parę minut przed 22 dojeżdzamy do Krynicy. 3 godziny do startu. Wsuwam jeszcze porcję makaronu, który kupiłem na wynos w Krośnie, po czym idę spać do Pijalni. Nie wiem, czy udało mi się usnąć, stres jest większy niż przed maturą. Właściwie to nie mogę się już doczekać startu – wiem, że wtedy cały stres minie, a przede mną będzie fantastyczna przygoda.

Odpoczynek przed startem fot. Ultra Zajonc

Budzik dzwoni dokładnie o  godzinie 0:15. Minuty zaczynają uciekać w szalonym tempie, ledwo zdążyłem na start – ten na szczęście nie jest daleko, wystarczy się tylko wytoczyć pod Pijalnię. Tym razem bez rozgrzewki –  rozgrzeję się na spokojnie podczas biegu i tak ruszę tempem dużo wolniejszym, niż normalnie robię nawet najwolniejsze rozbiegania. Jest praktycznie bezchmurna noc, lekki wiatr i około 4 stopni. Pogoda jest naprawdę idealna.

Ahoj przygodo!

Start 1 w nocy - zgadnijcie komu życzyłem powodzenia przed startem? 😉 Dominikowi przede mną i Kasi obok mnie - oboje wygrali!

Punktualnie o 1 w nocy ruszamy. Początek wszyscy biegniemy zwartą grupą – pierwsze 2-3km biegną jeszcze ulicami w Krynicy. Nagle droga skręca w las mocno pod górę.  Tam od razu tracę kilkanaście pozycji i pewnie jestem w okolicach 40 miejsca. Nigdy nie biegłem 150km, więc mam mocne postanowienie, żeby pierwsze 50-60km pokonać naprawdę spokojnie. Zresztą dobrze wiem, że pierwsze 20-30km jest kluczowe dla biegu. To jest ten moment, kiedy biegnie się lekko i bardzo łatwo przesadzić.

Co to znaczy spokojnie? Założyłem, że spokojnie to dla mnie na takim dystansie będzie początek pierwszego zakresu.  W praktyce wychodzi to tak, że pod górę podchodzę, a z górki i po płaskim biegnę. Przy okazji słyszę już na pierwszym podejściu mocne sapanie u co po niektórych towarzyszy. 

Na zbiegach wyprzedzam parę osób. Biegnie się miło i przyjemnie. Warunki do biegania są naprawdę doskonałe. Czołówka LedLensera wszystko pięknie oświetla i to na połowie mocy.  Na pierwszym punkcie pomiarowym w Ropkach na 20km melduję się na 32 pozycji.

Pierwszy punkt kontrolny.

Później spotykam Daniela Plutę, z którym biegłem w zeszłym roku Janosika. Biegniemy razem i jakoś tak od razu raźniej. Gadamy na różne tematy i kilometry ładnie lecą. Tempo cały czas spokojne i pod kontrolą. Minusem tego spokojnego tempa jest to, że czuję że nogi mam takie niedogrzane.  Nad ranem temperatura zaczyna oscylować w okolicach zera, a na trawach pojawia się szron. Zaczynam żałować, ze biegnę w krótkich spodenkach, choć tutaj na pocieszenie biegnie obok mnie Szkotka w samej spódniczce i z nogami czerwonymi od zimna. Niemniej jednak mam tutaj pierwszy lekki kryzys związany z niemocą, sennością i perspektywą kolejnych 120km.

Na trasie pojawiają się pierwsze potoki, które udaje się właściwie pokonywać suchą nogą. Przy normalnej jesieni w Beskidzie Niskim do takiego potoku wchodzi się po kolano, tym razem wystarczy przeskoczyć po kamieniach. Bardzo pomocne okazują się tutaj kijki, które pomagają utrzymywać równowagę. Biegnę równo i spokojnie, co chwila zyskując kolejną pozycję.

50 km w nogach, a tu cały czas pełen luz!

Jest 5 godzina biegu nagle pięknym lekkim krokiem wyprzedza mnie Karol Ziajka oraz Sławek Gawlik którzy biegną krótszy dystans 102km (bieg startował godzinę po nas) Pięknie to wyglądało. Jakie było moje zdziwienie, gdy dosłownie po kilku minutach widzę Sławka Gawlika, który ledwo idzie. Role się odwracają – tym razem to ja go wyprzedzam z niezwykłą lekkością.  Zaczyna świtać. Wraz z nowym dniem zaczynam dostrzegać piękno Beskidu niskiego. Zastanawiam się, czy aby nie jestem napędzany energią słoneczną, bo cała zmęczenie ucieka z nastaniem nowego dnia. Wiem, też ze za chwilę czeka mnie Bartne a w nim zupa pomidorowa – a nie ukrywajmy słyszałem dużo dobrego o jedzeniu na Łemko i przyjechałem tutaj także dobrze zjeść 😉

Poranek przywitałem uśmiechem od ucha do ucha! fot. Karolina Krawczyk

W Bartnem postanowiłem zmienić skarpetki na suche. W sumie to nie potrzebowałem tego za bardzo, ale wolałem działać z wyprzedzeniem. Pomidorówka jest mega gorąca, i smakuje wprost genialnie. Chucham i dmucham na zupę i w sumie pałaszuję 2 porcję. W międzyczasie przybiega Szkotka, która po chwili wybiega z punktu. Doganiam ją i pytam się jej, czemu nie zjadła zupy. Mówi, ze zjadła. Pytam się, ale jak to jest możliwe tak szybko, przecież zupa była gorąca.  W odpowiedzi otrzymuję „I just add a cold water and eat.” Nie mogę uwierzyć w prostotę tego rozwiązania i jak to jest możliwe, że nigdy nie wpadłem na to wcześniej.

Zaraz za Bartnem rozpoczynają się największa bagniska – tutaj trzeba czasem mocno lawirować pomiędzy drzewami utrzymując równowagę. Od tego momentu zaczyna się też mój samotny w dużej mierze bieg. Trasa prowadzi lekkimi pagórkami można przyjemnie biec. Tak też robię nie forsując specjalnie tempa. Zaczyna się robić coraz cieplej. Podziwiam lasy bukowe i ich pełną jesienną paletę barw. Kilometry mijają naprawdę miło i przyjemnie. Dobiegam do kolejnego punktu na przełęczy Hałbowskiej – skąd już jest tylko 16km do Chyrowej i przepaku. Na przełęczy Hałbowskiej uzupełniam flaski i ciastka.  Tutaj też wyprzedził mnie Sławek Gawlik, który odzyskał siły, a chyba przede wszystkim motywację do biegu.

Przełęcz Hałbowska fot. @UltraPara


Po Przełęczy Hałbowskiej jest dość stromy zbieg do miejscowości Kąty – najniższego punktu na trasie. Tutaj niestety zaczyna mnie boleć kolano na zbiegu. Oczywiście pojawia się myśl o DNF, że zdrowie najważniejsze itp, a do mety jeszcze 85km. Na szczęście są to tylko chwilowe myśli, które uciekają razem z wypłaszczeniem terenu.

W tym momencie dwa słowa o zbiegach w Beskidzie Niskiem. Zbiegi tutaj są zupełnie inne od tych, które znam z Tatr. W Tatrach mają charakter bardziej schodkowy, tutaj teren po prostu prowadzi zboczem w dół. Dodatkową trudnością są liście – z jednej strony fajnie amortyzują, z drugiej strony pod tymi liśćmi często kryją się niespodzianki w postaci korzeni, czy dziur.  Całość nie pozwala mi puścić nóg do przodu i wymusza hamowanie.

Bieg z własnym przewodnikiem


W Kątach dogania mnie 3 zawodnik setki – czyli Artur Piecha. Razem z Arturem pokonujemy 350m w pionie pod Łysą Górę. Różnica między mną i Arturem jest taka, że ja z całej 150km trasy znałem może ze 3km. Artur, z tego co zrozumiałem to znakował trasę. Mam przez chwilę swojego  przewodnika – Artur pokazuje mi, którędy będę biegł, ile jeszcze metrów mamy do góry, czy w którą stronę teraz skręcamy. W pewnym momencie Artur mówi, że słyszy kije Jarka Gonczarenko – mówiąc to nawet się nie odwraca. Upewniam, go że jednak nikt nas nie goni. Jak się trochę wypłaszczyło Artur zaczął mi uciekać, a Jarek dogonił mnie w Chyrowej na przepaku. Mega fajnie się obserwuje tą rywalizację na setce!

Piękny ten Beski Niski - no nie?

W Chyrowej zmieniam buty na takie z większą amortyzacją (TNF Infinite) i bardziej nadające się na asfalt. Dodatkowo smaruję stopy kremem NOK, zmieniam jeszcze skarpet. Robię też automasaż pistoletem – lekko już zmasakrowanych czwórek i łydek. Spędzam w punkcie chyba z 15 minut, a mimo to wyprzedzam jednego zawodnika z mojego dystansu.

Odcinek z Chyrowej do Iwonicza to przede wszystkim słynna Cergowa, którą mnie straszyli przez pół drogi do Krosna. Po bieganiu w Tatrach takie góry mi jednak nie straszne i to pomimo 90km w nogach. Po zbiegnięciu z Cergowej – wpada się na dłuższy odcinek asfaltowy, na którym udaje mi się polatać nawet w tempie 5:30. Zaczyna mi się naprawdę fajnie biec.

Biegowy flow na 110KM!

W Iwoniczu zaserwowałem sobie mega combo  w postaci dwóch kubków kawy + 2 kubków coli. Dostałem po tym takiego strzała, że poczułem takie niesamowite biegowe flow. Jeszcze nigdy wcześniej czegoś takiego nie doświadczyłem podczas swojego biegania. Wszystkie zmysły mi się wyostrzyły, nagle poczułem się niezniszczalny, normalnie jak Popey po podwójnej porcji szpinaku. Czułem się jak w jakimś Matrixie. Na tym odcinku wyprzedziłem 3 osoby, a  4 dogoniłem przed kolejnym punktem pomiarowym. Wyprzedzając te 3 osoby miałem wrażenie, że te wyprzedzane osoby niemalże stały w miejscu. Wszystko to odbywało się na jakimś 110km.

fot. Karolina Krawczyk

W Puławach Górnych wyprzedzam Panią z miejsca numer 2, zachwycam się życiem, zupą dyniowa i kartoflami. Ponawiam moje combo z kawy i coli. Konsekwentnie staram się walczyć o jak najlepsze miejsce i o złamanie 20h, które postawiłem sobie za cel. Tuż za Puławami zaczyna padać deszcz i zaczęło się też robić ciemno.  Stwierdziłem, że w sumie fajnie, bo co to za Łemkowyna bez deszczu. Wyciągam kurtkę i dalej gonię co siły w nogach.

Kryzys!

W międzyczasie jest punkt kontrolny w Wilczych Budach na 130km. Pytam się na punkcie czy jest kogo gonić. W odpowiedzi usłyszałem, że mam dużą stratę i żebym po prostu robił swoje…w tym momencie uleciała ze mnie cała motywacja do dalszego biegu. Nagle zaczęły mnie boleć potwornie kolana i prawy staw skokowy. Tempo mi solidnie siadło. Noc druga już w pełni. Oznaczenia na trasie, co chwila zaczynają rozbudzać wyobraźnię. Odblaski robiły już kilka razy za ślepia wilka i zająca.

W pewnym momencie widzę przed sobą ogromną górę i mówię, k…a no nie możliwe, że tu jeszcze taka góra jest. Tym razem pomyliłem jedną z gwiazd na niebie z oznaczeniem trasy. Docieram do Przybyszowa w totalnym kryzysie. Właściwie to czuję, że siły są, tylko mnie tak nogi bolą, że nie jestem w stanie biec.

Wykonuję telefon do mojego najlepszego przyjaciela, czyli do żony i mówię, jej że idę i że jeszcze trochę to potrwa i ogólnie to jest mega słabo. W odpowiedzi słyszę, że gonię Maćka Dombrowskiego,  który bardzo zwolnił i że mam już tylko 34 minuty do niego. Po upewnieniu, się że chodzi o Dombrowskiego przez „OM”, kończę szybko rozmowę i biorę się za robotę!

W tym miejscu muszę jednak zaznaczyć, że Maciek jest świeżo po chorobie – jestem pewien, że w normalnych okolicznościach walczyłby tutaj o zwycięstwo!

Ultra biega się głową!

Całe to zdarzenie utwierdziło, mnie w tym że ultra biega się głową. Kolana nagle przestały boleć, a ja znowu zaczynam latać jak nowonarodzony. Ponownie doświadczam takiego biegowego flow. Czuję, że mógłbym tak jeszcze biec bez końca, a do mety już niestety tylko niespełna 10km. Maćka nie udało się dogonić, choć odrobiłem do niego 24minuty na ostatnim odcinku. Końcówkę po asfalcie leciałem w okolicach 5:00, a ostatnie 200m myślę, że weszło poniżej 4:00 – choć tego się nie dowiemy, bo Garmin padł na 15min przed metą.  Wpadam na metę w całkiem niezłym stanie!

Finisher 150km!! fot. UltraPara

 Moje biegowe marzenie się spełniło  – zostałem finisherem legendarnej Łemkowyny na dystansie 150km! Zajmuję mega solidne 15 miejsce!  😊 

Czas na mecie 20:17:51 – jak się później okazało, jest to wynik o 10s lepszy od dotychczasowego rekordu kobiet na tej trasie – należący do Patrycji Bereznowskiej!

W tym roku padły jednak 2 rekordy trasy:
– Dominik Grządziel – 16:37:00
– Katarzyna Winiarska – 19:34:43

Mega gratulacje za kosmiczne wyniki – dla Katarzyny za zmasakrowanie dotychczasowego rekordu, a dla Dominika za kosmiczne ostatnie 15km!

Jeżeli chodzi o mnie to jestem mega zadowolony z biegu i obranej taktyki. Sam bieg będę mega długo wspominał. Kryzysy i wychodzenie z nich – to jest dla mnie właśnie kwintesencja ultra. Po tym biegu wiem, że ultra to przede wszystkim bieganie głową. Głową, która potrafi Cię napędzić do rzeczy niewyobrażalnych, która potrafi odsunąć na dalszy plan zmęczenie  i nawet potrafi uśmierzyć ból.  Tak samo jest w życiu codziennym, wszystko zaczyna się od głowy i od motywacji. A po tym biegu wiem, że niemożliwe nie istnieje!

Powiedzieli przed startem, że fajne w tym roku wyszły finisherki. Na mecie patrzę - właściwie zwykła normalna bluza. Dopiero rano mym oczom ukazało się te piękne 8 gwiazdek 😉

Łemkowyno już tęsknie i mówię do zobaczenia! Nie wiem jeszcze czy za rok, czy za 2 lata, ale wrócę tutaj mocniejszy! 😊

PS. Nie zjadałem barszczu w Przybyszowie. Czy dużo straciłem? Reszta była doskonała! Choć taka zupa, czy jakiś extra makaron przydałby się częściej niż raz na 40km 😉

PS2. Jeżeli spodobał Ci się ten wpis – zapraszam do polubienia posta lub udostępnienia tego wpisu w mediach społecznościowych! 

PS3. Pozdrowienia dla Sebastiana z Tarnobrzega – teraz kolej na Ciebie  😉

 

2 thoughts on “Łemkowyna – piękno ultra!”

Leave a Comment

Your email address will not be published.